Niech kamieniem rzuci ten, kto nigdy nie odczuwał lęku w stosunku do kogoś / czegoś. Jasne, pomyślisz. Lęk przed pająkami, lęk wysokości czy lęk przed ciasnymi pomieszczeniami. Ba, niektórzy nawet cierpią na ichtiofobię – nieuzasadniony lęk przed rybami. Nieważne, czy w wodzie, czy na talerzu. Zgoda, te lęki występują prawie u każdego z nas ( oprócz ichtiofobii ), ale da się z nimi normalnie funkcjonować. W końcu nie stoisz na szczycie Burj Khalifa codziennie, nie hodujesz też ptaszników czy tarantul ( chociaż mam kolegę, który te cholerstwa trzyma w domu ) .
Chciałbym tu poruszyć temat tych lęków, które uniemożliwiają nam codzienne, normalne funkcjonowanie. Tych, które powodują, że stoimy w miejscu. Tego, o czym szepcze nam ten okrutny, wewnętrzny krytyk terrorysta. „Nie dasz rady!”, „nie uda Ci się, zostaw to i nawet nie rozpoczynaj”, „nie podchodź do tej osoby, która Ci się podoba bo się pewnie zbłaźnisz”, „nie podnoś ręki bo jeszcze powiesz coś głupiego”. +/- milion innych wewnętrznych głosów mówiących żeby nie, bo… bo stanie się coś strasznego, wielka katastrofa? Ziemia przestanie robić obroty? Bo tak właściwie co może się stać?
Wiem, łatwo pisać. Jednak patrząc na moje życie z chwili obecnej to ciężko było z tym wrogiem walczyć. Ciężko było walczyć z czymś, co nie miało w ogóle nazwy. Walczyć z sobą? Głupie te lęki, zatruwały mi życie, a tak właściwie, to zatruwałem sobie sam. Mądry Polak po szkodzie, nie? Natomiast moim orężem, tak sobie teraz myślę, były różnego rodzaju maski. Sztuczna odwaga. Wiesz o czym mówię. Serce nie chciało, rozum mówił rób, to się odczepią. Wieczny uśmiech na ryju, aż ze szczęścia twarz wykrzywiało. Tylko kiedy kurtyna obowiązków codziennych opadała, kiedy nagle znajdowałem się sam w swoim mieszkaniu, wtedy te odwlekane cały dzień lęki powracały i wchodziły mocno. Tak mocno, że czasem pojawiały się łzy a sen znany był tylko z opowieści. Wtedy nikt o tym nie wiedział. Kolejny lęk – co ludzie powiedzą . Dużo pracy wsadziłem w prostowanie tego. Wiele układania w głowie, aż doszedłem do tego panaceum. Kiedy ta menda w środku mi mówi, szepce coś w stylu „nie dasz rady bo” – no właśnie, bo co? Świat się zawali? Kury przestana znosić jajka? Woda w kiblu zacznie płynąć do góry? Nie, jedyny skutek to jakiś krok do przodu, nierzadko trudny, ale do przodu. Albo jeden do tylu, żeby dwa następne były do przodu. Kolejny skutek jest taki, że kraty więzienia w naszej głowie robią się coraz cieńsze, a głos krytyki staje się jakby cichszy. I cichszy. I ciiii. To nie jest tak, że teraz jest nie wiadomo jak super i niesamowicie. Jest normalnie. To tak pokrótce, za jakiś czas zamieszczę dłuższy tekst o lękach.